OSIR

KOLARSKA LEGENDA TARNOVII

Opublikowano: 21-03-2023

Od ponad pół wieku trener kolarstwa, były nauczyciel matematyki i wychowania fizycznego. We wrześniu tego roku skończy 80 lat, a spod jego skrzydeł wyfrunęły setki kolarzy. Z trenerem Zbigniewem Szymańskim rozmawia Anna Lis.

– Czy ten wiek jest pomocny czy raczej przeszkadza w kontaktach z młodym pokoleniem kolarzy?

Z tym pokoleniem zawodników pomaga. Dzięki latom pracy trenerskiej jestem cierpliwy i powściągliwy. W swojej pracy daję z siebie wszystko i cieszę się jak zawodnicy odpłacają mi zaangażowaniem i wynikami. Po tylu latach wyczuwam na kilometr pod wiatr co z kogo będzie. Zdarzało mi się też miło zaskakiwać, bo byli zawodnicy, po których nie spodziewałbym się takich progresów jakie poczynili. Potwierdza się więc, że na wynik składają się nie tylko predyspozycje, ale i chęci.

 

– Po przekroczeniu trenerskiej pięćdziesiątki jak radzi sobie Pan z motywacją?

W tym roku minie 55 lat jak jestem trenerem, a zostałem nim w wieku 25 lat. Pamiętam jak robiłem podyplomówkę na poznańskiej AWF i jeden inspektor mi powiedział, że trener nie może być wuefistą. W swoim zawodzie motywuje mnie widok kształtujących się charakterów zawodników i to nie tylko sportowych. Poza tym serce mi rośnie jak po latach spotykam swoich wychowanków, którzy dziękują mi za to, że wyprowadziłem ich na prostą.

 

Jak rozpoczęła się Pana kolarska kariera?

Pierwszą styczność ze sportem miałem w wieku 12. lat kiedy to razem z kolegami przy poznańskim AZS na Pułaskiego graliśmy w piłkę ręczną i nożną. Akurat w ręczną grał mój kuzyn, który namówił mnie do wstąpienia do drużyny. Grałem w niej 4 lata do czasu, w którym dostałem tak w żebro, że jedno mi się złamało. Akurat tak się złożyło, że przy tej samej ulicy mieszkał jeden pan, którego syn trenował u Edmunda Frąckowiaka w Lechu Poznań. Młody powiedział mi, że jego tata chce żebyśmy trenowali kolarstwo i to były moje początki z tą dyscypliną. Później kupiliśmy Diamanty, na które pracowaliśmy dwa lata i jeździliśmy na nich na okrągło. Niestety w międzyczasie w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen zginął mój tata i nie mogłem trenować tak jak swoi rówieśnicy. Mama goniła mnie do nauki więc musiałem skończyć szkołę, zdać maturę i pójść na studia. Koledzy postawili na rowery, a ja na naukę. Lech Poznań był moim pierwszym klubem, w którym miałem styczność z kolarstwem. Pod koniec latach 60-tych to była najlepsza sekcja w Polsce. Jeszcze Legia się liczyła. Na początku swojej kariery prowadziłem drużynę Grunwaldu do Małego Wyścigu Pokoju, a po niej młodzież z ostatnich klas uczących się w SP60 w ramach programu ministerialnego. Byłem też jednym z inicjatorów powstania szkółki kolarskiej Borant, która współpracowała z Lechem, który to zabezpieczał sprzęt do trenowania i wyjazdy na zawody.    

Z których zawodników jest Pan najbardziej dumny?

W każdym roczniku było ich minimum dziesięciu. Z tych, którzy najbardziej utkwili mi w pamięci wymienię Tadeusza Krawczyka, Bernarda Bociana i Zygmunta Molika.

 

Jak to się stało, że podjął Pan współprace z kolarską Tarnovią?  

Dzięki temu, że poznałem Bernarda Brońskiego, który jeździł w Stomilu i startował w cyklu wyścigów na Cytadeli. Cegiełkę do tej współpracy dorzucił jego syn Piotr, który w 1994 r. wygrał Mały Wyścig Pokoju. W reaktywacji sekcji kolarskiej duży udział miał też ówczesny wójt Gminy – Waldy Dzikowski, a w ciągłym podnoszeniu jej poziomu prezes Grzegorz Wasielewski.  

Skip to content